Rozmowa z multiinstrumentalistą Marcinem Steczkowskim

“Jestem wiecznym eksperymentatorem”

rozmowa z multiinstrumentalistą Marcinem Steczkowskim


Jesteś muzykiem z ugruntowaną pozycją w Polsce. Jak to się stało, że po wielu latach rozwijania kariery w kraju znalazłeś się w Nowym Jorku?

Do Nowego Jorku przylecieliśmy mniej więcej 3 lata temu, a więc jeszcze w trakcie trwania pandemii. Moja żona Maja dostała pracę w Instytucie Kultury Polskiej w Nowym Jorku i oczywiście podjęliśmy decyzję, że wyjeżdżamy wspólnie z naszą córką, Anielą, wtedy dwuipółletnią. O żadnej rozłące nie mogło być mowy.

Jako muzyk chyba specjalnie nie oponowałeś? Życie w Nowym Jorku to przecież marzenie każdego artysty. 

To prawda. Chociaż podział mamy taki, że to ja zajmuję się głównie córką, ponieważ Maja ma wiele obowiązków zawodowych. Dlatego czas jaki mogę poświęcić na muzykę jest mocno ograniczony. Muszę w tym miejscu podkreślić, że ja nigdy nie uważałem się za muzyka jazzowego i pewnie nigdy za takiego uważać się nie będę. Co więcej, nigdy nie uważałem się za muzyka jakiegokolwiek gatunku i raczej tak już pozostanie. Wynika to z faktu, że moja historia muzyczna jest dość skomplikowana. Jak dość powszechnie wiadomo pochodzę z rodziny muzykującej.  Ojciec zaczął uczyć mnie gry na flecie jak miałem kilka lat, a w wieku mojej córki grałem już od dawna z nut. Chodziłem do szkół muzycznych w Stalowej Woli oraz w Gdańsku i praktycznie to czego się nauczyłem w szkole, od razu mogłem przetestować w zespole rodzinnym. Duży wpływ na moją edukację mieli moi starsi bracia, którzy słuchali bardzo różnorodnej muzyki. Najstarszy Jacek słuchał wiele jazzu w wykonaniu takich muzyków i zespołów jak chociażby Pat Matheny czy Wheather Report. Ci artyści kształtowali moje wyobrażenie o muzyce jazzowej. Z kolei starszy brat Paweł pasjonował się zupełnie inną muzyką poszukując inspiracji nie tylko w jazzie, ale również w muzyce filmowej czy nawet w techno. Te różnorodne style muzyczne, które wpływały na mnie od dziecka spowodowały, że tak naprawdę ja nigdy nie będę ostatecznie ukształtowany.

Jazz jednak jest Tobie w jakiś sposób bliski.

 

Jazz gram i ćwiczę, ponieważ uważam, że jest to pewien uniwersalny język. Przez rok uczęszczałem do szkoły na Bednarskiej w Warszawie i tam mój nieżyjący już profesor Michał Kulenty, znakomity zresztą saksofonista i pedagog, powiedział mi kiedyś, że wcale nie muszę być jazzmanem, ale jak będę rozwijał się w tym kierunku, poznawał harmonię i improwizację, to jazz tak naprawdę pomoże mi we wszystkim innym. Bez względu na to, w jaką stronę będę chciał pójść. Tak więc pewnie nigdy nie będę muzykiem jazzowym, ale od tego jazzu jednak nie potrafię odejść.

Obecnie pracujesz nad swoim nowym, kolejnym już albumem. Po tym co powiedziałeś można się domyślać, że nie będzie to płyta stricte jazzowa.

Na pewno nie będzie, a sama praca nad płytą nie jest łatwym procesem. Mam wiele pomysłów i praktycznie każdy utrzymany jest w innej stylistyce. Na obecnym etapie sam ze sobą dogaduję się, jakie emocje chciałbym w tej płycie zamknąć. Szukam brzmień i eksperymentuję. Można powiedzieć, że w muzyce ciągle poszukuję i jestem wiecznym eksperymentatorem. A sam jazz? Myślę, że żyjemy w czasach, w których wiele pojęć trzeba by zdefiniować na nowo. Pewne definicje poszerzyć, albo wręcz zawęzić i dotyczy to również jazzu.

Czym jest w takim razie dla Ciebie ten rodzaj muzyki?

Dla mnie jazz to była zawsze forma muzyki, która daje największą wolność do eksperymentów w czasie rzeczywistym. Najlepiej oczywiście jeśli odbywa się to w formie interakcji z innymi muzykami. Czyli jazz to połączenie ludzi, którzy tu i teraz grają i mogą pozwolić sobie na to, aby na żywo eksperymentować z muzyką, grać zgodnie z zastaną harmonią albo ją zupełnie zburzyć. To ludzie, którzy grają to, co w danej chwili czują. Tym dla mnie jest jazz. On daje wolność, która pozwala pójść muzykowi w którą tylko chce stronę.

Nowy Jork muzycznie zrobił na Tobie duże wrażenie?

Bez wątpienia. W Nowym Jorku muzycznie dzieje się niemal wszystko. Od Carnegie Hall i występów w garniturach, aż po awangardę w małych klubach, gdzie ludzie dosłownie wypluwają płuca grając. I co najważniejsze, tutaj jest też publika na to wszystko. Nowy Jork daje ci poczucie totalnego uwolnienia, coś, czego w Polsce nie doświadczyłem. Studia muzyczne w Polsce były cudownym doświadczeniem, ale w szkole muzycznej od małego dziecka uczyli mnie przede wszystkim jednej rzeczy. Doskonalenia swojego warsztatu muzycznego po to, aby zagrać Bacha, Mozarta czy Chopina w taki sposób, w jaki powinno się go grać. Podejście nauczycieli oczywiście obecnie zmienia się, ale samo założenie jest takie, że szkoła tworzy profesjonalistów, którzy potrafią dobrze odtwarzać muzykę z danej epoki. Od dziecka towarzyszyła mi jednocześnie mniejsza lub większa krytyka, że coś zrobiłem źle, bo przecież wystarczy tylko, że raz się pomylisz. Dopiero na studiach poznałem wspaniałą profesor, Grażynę Flicińską – Panfil, która powtarzała “o dobrze”, “wspaniale tą frazę zaśpiewałeś”, “w tym kierunku powinieneś iść” i tym podobne zdania. Czyli okazuje się, że są jednak tacy ludzie nawet w Polsce, ale w Nowym Jorku takich osób jest znacznie więcej. Tutaj nikt cię nie ocenia i nie krytykuje, możesz robić wszystko, grać i śpiewać co chcesz. Pod tym względem Nowy Jork ma niesamowitą energię. To bardzo motywuje do działania i ciągłego rozwoju.

W Nowym Jorku udało Ci się spotkać wybitnego saksofonistę Boba Mintzera, a nawet rozpocząć z nim współpracę muzyczną.

Tak. Bob Mintzer to dla wielu muzyków na świecie legendarna postać. Kiedy przed laty usłyszałem płytę Greenhouse zespołu Yellowjackets na której on gra, byłem pod ogromnym wrażeniem. W Nowym Jorku spotkaliśmy się w jednym ze sklepów muzycznych, który prowadzi mój znajomy. Spontanicznie zaproponowałem mu udział w moim projekcie muzycznym, “duodemic”, a on po przesłuchaniu nagrań zgodził się. Dla mnie to zupełny odjazd. Takie rzeczy są możliwe tylko w Nowym Jorku. Tutaj znani muzycy często są na wyciagnięcie ręki i można z nimi nawiązać bliższe relacje.

Jesteś multiinstrumentalistą, absolwentem dwóch wydziałów Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu, wydziału instrumentów smyczkowych, harfy i lutnictwa, a także wydziału wokalno-aktorskiego. Który z instrumentów jest Twoim ulubionym?

Najwięcej obecnie ćwiczę na saksofonach, ponieważ sprawiają mi najwięcej trudności. Jednak czy należą do moich ulubionych instrumentów, to już trudniejsze pytanie. Na pewno mają bardzo duże możliwości brzmieniowe, ale są dość chimeryczne. Bardzo lubię skrzypce i możliwości jakie dają. Lubię też trąbkę, na której kiedyś grałem. Uwielbiam gitarę, na której akurat nie gram. Patrząc na moją edukację muzyczną to rzeczywiście uczyłem się gry na wielu instrumentach, ale myślę, że żadnego ulubionego nie posiadam. Używam ich raczej w zależności od nastroju. Czyli gdy przykładowo danego dnia mam nastrój, że potrzebuje się rozweselić i coś na szybko zagrać, to biorę do ręki flet, ponieważ aby poćwiczyć na saksofonie musze odczekać przynajmniej półtorej godziny po posiłku. Bez względu na stopień trudności każdy instrument ma swoją specyfikę i wymaga od muzyka codziennych, regularnych ćwiczeń. Bez tego rozwój, a nawet utrzymanie dotychczasowego poziomu, jest niemożliwe.

Ty mimo ograniczeń związanych z obowiązkami rodzinnymi znalazłeś jednak czas nie tylko na ćwiczenia, ale nawet udało Ci się utworzyć zespół złożony ze znakomitych muzyków, z którymi wystąpisz zresztą podczas Greenpoint Jazz Festival. Jak do tego doszło? 

Nie było to jednak łatwe i zajęło chwile, gdyż pierwszy raz na poważnie wyszedłem z domu dopiero po pół roku pobytu w mieście. Rzeźbiarz Paweł Althamer, którego znam jeszcze z Polski, po swojej wystawie w Nowym Jorku poznał mnie z grającym w nowojorskim parku wiolonczelistą Jacobem Cohenem. On z kolei zapoznał mnie z działalnością grupy performatywnej o nazwie Guerilla Theatre. Jednym z jej członków jest gitarzysta Nick Demopoulos, grający na dotykowym instrumencie własnej produkcji o nazwie S.M.O.M.I.D. Pewnego wieczoru Nick zaproponował mi wspólne granie podczas występu na scenie Main Drag Music w zastępstwie osoby, która się akurat rozchorowała. Spytałem się, co będziemy grali. Powiedział, że to będzie improwizacja. Jak to usłyszałem, to nie zastanawiałem się długo. Tamtego wieczoru trafiłem do miejsca, gdzie poznałem fenomenalnego perkusistę Jeremmego Carlstedta, który zresztą ma polskie korzenie. Po kilku graniach jakoś tak naturalnie pojawiła się propozycja utworzenia zespołu. Tak narodziła się formacja o nazwie IMPROVOLYPTIC. W zespole każdy z nas odpowiada swoją historię, ale wszyscy wzajemnie się słuchamy. Wspaniale mi się gra w tym składzie.

Jak rozumiem Wasz występ podczas Festiwalu w Centrum również będzie jedną wielką improwizacją?

Tak. To będzie po prostu improwizacja bez określania jakiegoś stylu muzycznego. Chcemy ten koncert budować stopniowo wraz z jego trwaniem. Na pewno będą w tym wszystkim elementy jazzu, ale generalnie idziemy na żywioł. Już przy powstaniu zespołu umówiliśmy się, że nie tworzymy żadnych tematów, na których bazie może przebiegać improwizacja. Mamy jednak pewne założenia, których realizacje uzależniamy od tego, jak koncert będzie się rozwijał i jakie będą możliwości techniczne związane na przykład z oświetleniem. Na pewno będę chciał wpleść do naszego występu słowiańskie motywy, jakieś ludowe czy góralskie melodie.

Na czym będziesz grać podczas Greenpoint Jazz Festival? 

Na saksofonach, na flecikach i EWI, czyli Electronic Wind Instrument. Może też coś zagwiżdżę albo zaśpiewam. Zobaczymy jaki będzie rodzaj emocji. Na pewno jednak będzie to jeden wielki eksperyment. I to zarówno dla nas, jak i dla publiczności.

Życzymy powodzenia na festiwalu i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Marcin Żurawicz.